Zacznijmy od rzeczy oczywistej: nie, Masajowie nie mówią po polsku. Ale dajcie mi jeszcze trzy tysiące słów, a może zmienicie zdanie.
Kiedy powiedziałam rodzinie, że jadę na misje do Tanzanii, pierwsze pytania dotyczyły szczepień, much tse-tse i co ja tam będę jadła. Potem przeszliśmy do pytań egzystencjalnych, z których jedno brzmiało: „A z kim ty tam, dziecko, będziesz rozmawiać?!” W domyśle: „Przecież nikt tam nie mówi po polsku!”
Pomóż w rozwoju naszego portalu
No właśnie – nikt. A może... jeszcze nikt?
Jestem pielęgniarką. Taką z krwi, kości i obowiązkowego kubka kawy o 5.40 rano, jeszcze przed dyżurem. W tym roku pierwszy raz lecę na wolontariat misyjny do Tanzanii, do miejscowości Wasso. Jak brzmi ta nazwa, prawda? Wasso – jakby już w samym słowie było słońce, kurz, i echo nawoływań muezzina (choć Masajowie to głównie chrześcijanie albo wyznawcy wierzeń tradycyjnych, ale do tego dojdziemy).
Nie wiem jeszcze, jak wygląda Wasso, ale mam wrażenie, że mój umysł już w nim mieszka. Między pakowaniem termometru elektronicznego, a sprawdzaniem, czy trzeba zabrać prześcieradło z gumką, oglądam filmy, czytam blogi, słucham reportaży. I wszędzie Masajowie – długie, barwne szaty, patyki w rękach, skoki na wysokość półtora metra i ten specyficzny błysk w oku. A w moim oku – niepewność.
Czy się dogadamy?
Reklama
Masajowie są jednym z najbardziej rozpoznawalnych ludów Afryki. Zamieszkują głównie Kenię i północną Tanzanię, czyli tam, gdzie ja będę – na granicy świata, który znałam dotąd tylko z książek i opowieści misjonarzy.
To lud pasterski, nomadzi, których tożsamość buduje się wokół bydła. Krowa dla Masaja to coś więcej niż zwierzę – to status społeczny, to poezja, to życie. Utrata krowy to dla Masaja jak dla nas... utrata konta bankowego, dowodu osobistego i sensu życia w jednym.
Masajowie noszą się z godnością. Ich ciała, wysokie i smukłe, zdobią kolorowe kangi i biżuteria własnoręcznie robiona z koralików. Kobiety z obnażonymi ramionami, mężczyźni z lancą. Kiedy patrzy się na Masaja, ma się wrażenie, że czas stanął. Ale uwaga – to nie znaczy, że Masajowie nie znają świata.
Mają telefony. Mają Facebooka. Czasem, ku mojemu zdumieniu, noszą adidasy Nike do tradycyjnej szaty. Co więcej – wielu z nich mówi po angielsku i suahili. A dzieci? Dzieci uczą się pilnie, czasem pod drzewem, czasem w misji. I śmieją się tak samo jak dzieci z mojej rodzinnej parafii.
A gdyby tak... lekcja polskiego?
Przed wyjazdem postanowiłam się przygotować kulturowo. To taki sposób na oswajanie nieznanego. Na YouTube znalazłam filmik z Masajem, który mówi po... niemiecku. Potem inny, który śpiewał Despacito. „No dobrze” – pomyślałam – „jeśli potrafią zaśpiewać piosenkę po hiszpańsku, to może i dzień dobry po polsku się uda?”
Reklama
W plecaku mam książkę z podstawowymi zwrotami po suahili – Jambo! to cześć, Asante to dziękuję, a Nina furaha kukuona oznacza miło cię widzieć. Z kolei Polska to Poland, a jestem pielęgniarką – Mimi ni muuguzi.
Ale ja nie chcę tylko nauczyć się suahili. Mam nadzieję, że Masajowie nauczą się też... czegoś ode mnie. Może wspólnie zaśpiewamy Barkę? Może dzieci nauczą się mówić kocham cię po polsku? Może – kto wie – jakiś młody wojownik zapyta mnie: czy w Polsce też macie krowy?
Takie drobne chwile budują mosty. A język, choć ważny, nie zawsze jest najważniejszy. Czasem jedno spojrzenie, jeden uśmiech znaczy więcej niż tysiąc słów. Nawet tych po polsku.
Gdzie kończy się język, zaczyna się serce
Kiedy przygotowywałam się do wyjazdu, zadawałam sobie pytanie: jak rozmawiać z ludźmi, których języka nie znam? Ale może to pytanie jest błędne. Może lepiej zapytać: jak słuchać ludzi, którzy nie mówią moim językiem?
Misje to nie wyjazd turystyczny. Nie jadę robić zdjęć, choć pewnie niejedno zrobię. Jadę pomagać. Mierzyć gorączkę, zmieniać opatrunki, wspierać. A przede wszystkim – być. Być obecną. Być siostrą. Być człowiekiem.
Mam świadomość, że nie zmienię świata. Ale może pomogę jednej dziewczynce poczuć się lepiej, może jeden chłopiec dostanie plasterek z bajką, może jedna mama nie poczuje się samotna. I może... ktoś z nich zapamięta jedno polskie słowo. Na przykład miłość.
A co, jeśli Masaj zapyta: jak się masz?
Nie wiem, co mnie czeka. Może trudności. Może szok kulturowy. Może rozczarowanie. Ale też może – spotkania, które na zawsze zostaną w sercu.
Reklama
Bo kiedy człowiek opuszcza swoją strefę komfortu (czyli moją wygodną przychodnię z zaparzaczem do herbaty i kaloryferem), zaczyna widzieć więcej. I wtedy język staje się tylko narzędziem – najważniejsze dzieje się poza nim.
Dlatego nie pytajcie mnie, czy Masajowie mówią po polsku.
Zapytajcie mnie, czy ja potrafię mówić językiem serca.
A wtedy, być może, okaże się, że i w Tanzanii ktoś powie: Dzień dobry, siostro.
Epilog niedopowiedziany
Mam jeszcze trochę czasu. Może nauczę się paru piosenek w suahili. Może wezmę ze sobą książeczkę do nauki polskiego dla dzieci. A może... po prostu posłucham. Bo zanim nauczy się kogoś mówić po polsku, warto najpierw nauczyć się milczeć z szacunkiem. A Masajowie – jak mówią ci, którzy tam byli – potrafią milczeć tak, że człowiek czuje się słuchany.
Więc kto wie – może kiedy wrócę, napiszę kolejny felieton. Tytuł? Może: „Jak Masaj powiedział mi dziękuję po polsku i rozbroił moje europejskie serce?”.
Ale to już zupełnie inna historia.
Autorka jest pielęgniarką, wolontariuszką misyjną, obecnie w trakcie przygotowań do wyjazdu do Tanzanii.
